W Warszawie znalazłem się w grudniu 1939 r. z rodziną, która została wysiedlona z okupowanego Poznania. Warszawiacy przyjęli nas , jak i całą masę nam podobnych uciekinierów i wysiedleńców z różnych części Wielkopolski, bardzo serdecznie, z całym zrozumieniem tragicznej sytuacji. Mimo, że sami Warszawiacy byli zrujnowani okresem walk obronnych stolicy – cała moja rodzina doznała szczerej , bezinteresownej pomocy w urządzaniu nowego życia. Wiadomo, że Poznaniacy musieli zostawiać Niemcom osiedlającym się w Poznaniu kompletnie urządzone mieszkania, zakłady pracy i warsztaty łącznie z kluczami. Na wysiedleniu w tzw. Guberni Generalnej trzeba było zaczynać życie na nowo.
Na Podwalu, przy pomocy krawca p. Kancerewicza, ojciec zdołał zorganizować mały warsztat rzemieślniczy, gdzie zimą reperował i łatał śniegowce i kalosze, a latem wyrabiał, popularne na owe czasy drewniaki. Mieszkaliśmy początkowo przy ul. Hożej 1 m. 6 . Następnie od 1940 r. przy ul. Wiktorskiej 16 m. 11 narożnik ul. Bałuckiego na Mokotowie.
Naukę podstawową ukończyłem w szkole powszechnej, która ciągle zmieniała lokum. Z ulicy Grottgera, gdzie miała swoją właściwa siedzibę, przeniesiono nas na Al. Szycha, a budynek zamieniono na koszary. Nowa siedziba to jednopiętrowy budynek po prawe stronie idąc od Placu Unii Lubelskiej. Następnie przeniesiono nas na ul. Dolną. Warunki nauki fatalne. Wszystko prowizoryczne, bez pomocy naukowych. Mimo ograniczonego programu nauki podstawowych przedmiotów, nauczyciele z pełnym poświęceniem i narażeniem życia utrzymywali poziom nauczania sprzed wojny.
Po szkole podstawowej zacząłem naukę w Gimnazjum Mechanicznym przy ul. Sandomierskiej. W późniejszym okresie, po zajęciu gmachu przez Niemców na koszary, szkołę przeniesiono o prywatnych mieszkań na Śliską. Praktyka zawodowa – 3 dni w tygodniu – odbywała się w warsztatach naprawczych samolotów na lotnisku Okęcie. Z tej racji posiadałem „żelazne” papiery chroniące przed łapankami i wywozem na roboty do Niemiec. Brałem udział w małym sabotażu na terenie lotniska. Udzielałem pomocy zatrudnionym tam jeńcom radzieckim.
Na wiosnę 1944 brałem udział z całą paczką kolegów i przyjaciół zebranych z paru sąsiednich ulic w miejscu zamieszkania w swoistym na owe czasy przeszkoleniu – pół harcerskim, pół wojskowym. Zostałem stopniowo zapoznawany z działalnością grupy. Na początek dostałem do opanowania regulamin służby wojskowej i obowiązek brania udziału w okresowych zgrupowaniach oddziału w okolicznych podmiejskich lasach. Pamiętam dwie duże koncentracje oddziału pod Piasecznem. Niestety pełnego uczestnictwa – przysięga, rejestracja, przyjęcie pseudonimu - nie dopełniłem, losy potoczyły się inaczej. Z kolegami znaliśmy się doskonale. Każdy o drugim wiedział wszystko. Odwiedzaliśmy się po domach. Po pewnym czasie zostaliśmy zorganizowani w drużynę harcerską.
W końcu lipca 1944 zaprzestałem pracy na lotnisku. W tym okresie całkowitego rozprzężenia niemieckiej machiny wojennej uszło mi to bezkarnie. Urzędy zostały ewakuowane. Niemców na ulicach, oprócz patroli wojskowych, przestało się widywać. Transporty rannych żołnierzy i przemarsz rozbitych jednostek przez miasto świadczyło o tym, że wojna jeszcze trwa ale przybrała inne oblicze.
W tej sytuacji w dniu 1 sierpnia 1944r. z serdecznym kolegą i przyjacielem z tego samego domu, w którym mieszkałem, Czesławem Pankiewiczem wyszliśmy z domu zobaczyć na miasto co się dzieje. Tym bardziej, że moja matka około południa wróciła do domu z mnóstwem wiadomości . Jej słowa: „ lada chwila ma się rozpocząć powstanie. Wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni mają stawić się na zbiórce na Polu Mokotowskim.Niemcy w popłochu uciekają z Warszawy. Pozostały nieliczne ugrupowania. Rosjanie doszli do Pragi. Widziano czołgi radzieckie po drugiej stronie Wisły.” Panowało przekonanie, że Niemcy są całkowicie wykończeni. Potwierdziły to fakty przelotów rosyjskich samolotów bez żadnej reakcji ze strony niemieckiej.
Ciekawość i chęć zobaczenia tego wszystkiego na własne oczy wyciągnęła nas z domu. Po drodze wstąpiliśmy do mieszkań starszych kolegów należących do tego samego zgrupowania harcerskiego. Nikogo jednak nie zastaliśmy w domu. Bracia Zdzisław i Mirosław Popławscy wyszli z domu rano. Kolega, którego pamiętam nazywaliśmy Czarek, też nie było w domu od paru dni. Doszliśmy ulicą Puławską do Placu Unii Lubelskiej i dalej w kierunku Placu Zbawiciela. W połowie drogi miedzy tymi placami na ulicy Litewskiej wypadły z ulicy Oleandrów grupy powstańców atakujących posterunki na ulicy Litewskiej. Znaleźliśmy się w krzyżowym ogniu. Trzeba było natychmiast gdzieś się schować. Trafiliśmy do pierwszej wnęki w murze domu. Okazało się, że było to wejście do sklepu warzywnego p. Barei. Wpadliśmy do środka. Właściciel sklepu z żoną i znajdującymi się przypadkowo trzema Ukrainkami oraz my dwaj schowaliśmy się za ladą sklepową. Kiepska to była kryjówka. Żadnego wyjścia na zaplecze. Niemcy niezwłocznie opanowali sytuację. Atak powstańców został odparty. Pierwsi jeńcy, którzy wpadli w ręce Niemców, zostali rozstrzelani na ulicy w trakcie pędzenia ich z podniesionymi rękami. Sanitariuszka prowadząca rannego powstańca została zastrzelona razem z nim. Kto tylko pojawił się na ulicy padał martwy. W takich warunkach wyjście na ulicę było pewną śmiercią. Niemcy i Ukraińcy stawali we wnęce wejścia do sklepu i ostrzeliwali ulicę Marszałkowską. Na szczęście żaden z nich nie wszedł do środka. Ukrainki, które ukrywały się z nami chciały początkowo koniecznie wyjść na ulicę, ale widząc co się dzieje nie miały odwagi opuścić kryjówki.
Odezwały się uliczne megafony ogłaszając stan wyjątkowy - wojenny dla miasta Warszawy. Ktokolwiek pokaże się na ulicy będzie bez ostrzeżenia rozstrzelany. Właściciel sklepu przypomniał sobie o zamurowanym przejściu do dalszych pomieszczeń. Faktycznie mur okazał się cienki i cegły można było wyskrobać z zaprawy nożami. O użyciu większych hałaśliwych narzędzi nie było mowy. Ciągle ktoś stał w nie zamkniętych drzwiach sklepu. Z sąsiedniego mieszkania usłyszano nas i mieszkańcy domu dopomogli w powiększeniu otworu w murze i wydostaniu się z dotychczasowej kryjówki. Otwór został zastawiony beczką z piaskiem. Lokatorzy tego domu bardzo serdecznie zaopiekowali się nami i nakarmili. Mieszkańcy narożnej posesji ul. Marszałkowskiej i Oleandrów stworzyli samorzutnie komitet pomocy. Pomoc ta polegała na gotowaniu jedzenia dla wszystkich potrzebujących. Panie robiły zbiórkę żywności. O jakiejkolwiek odpłatności nie było mowy. Była to wielka spontaniczna akcja nie wymuszona żadnymi przepisami i wezwaniami. Była to pomoc ze szczerego serca wynikająca z patriotycznej postawy. Nikt przecież nie liczył na wynagrodzenie i pochwały. W tym okresie nikomu się nie przelewało. Brak jedzenia był ogólny. Warszawiacy potrafili dzielić się tym co mieli, bezinteresownie z osobami zupełnie sobie nieznanymi.
Na drugi dzień - 2.08.1944 - przeprowadziliśmy z Pankiewiczem rozpoznanie naszego położenia. Piwnicami domów można przejść tylko w kierunku ulicy Oleandrów do ulicy Polnej. Rano został splądrowany sklep, w którym ukrywaliśmy się poprzedniego dnia. Popołudniu Niemcy zaczęli podpalać domy ulicy Marszałkowskiej od Placu Unii Lubelskiej. Jesteśmy całkowicie okrążeni przez Niemców. Nikomu nie udaje się wydostać z pierścienia. Nawet przebiegnięcie wąskiej ulicy Oleandrów na druga stronę stawało się niemożliwe. Na naszych oczach jeden z mężczyzn próbował przeskoczyć ulice lecz został zastrzelony serią z karabinu maszynowego usytuowanego u wylotu ulicy.
W tym dniu poznaliśmy starszego o parę lat kolegę – nazwiska nie pamiętam – na imię miał Zdzisław. Szybko zaprzyjaźniliśmy się ze sobą. Mieszkał w sąsiednim domu przy ul. Oleandrów. Zamieszkaliśmy u niego. Utworzyliśmy z własnej woli drużynę pierwszej pomocy dla wszystkich potrzebujących a w szczególności dla osób starszych.
3 sierpnia – od rana Niemcy i własowcy wpadają do parterowych mieszkań i sklepów. Plądrują i podpalają. Ogień obejmuje narożnikowy dom. Gaszenie przez nas pożaru nie odnosi skutku. Zdzisław miał w domu maski gazowe. To pozwoliło nam bezpiecznie przeprowadzić mieszkańców płonącego domu piwnicami do sąsiedniego nie objętego pożarem. Niektórzy ludzie nie chcieli opuścić mieszkań. Brali ze sobą olbrzymi bagaż, który stopniowo z braku sił porzucali w drodze przez piwnice. Kufry, walizy, olbrzymie toboły tarasowały przejścia. Trzeba było ciągle oczyszczać trasę ewakuacji. Dym gęstniał do tego stopnia, że na wyciągniętą rękę nic nie było widać. Przeprowadziliśmy linę od wejścia do wyjścia z piwnic, ażeby nie zabłądzić po zakamarkach. Osoby słabsze w połowie mdlały. Trzeba było je nieść, co w masce przy dużym wysiłku nie było łatwe. Staruszka mieszkająca na jednym z wyższych pięter nie chciała opuścić mieszkania bez ulubionego kanarka. Po przeprowadzeniu mieszkańców z niezbędnym bagażem wracaliśmy jeszcze parę razy do płonącego domu dla sprawdzenia czy nikt nie pozostał. Nadto pod każdy kran w łazienkach i kuchniach podstawialiśmy cokolwiek , aby woda nie ciekła do zlewów, lecz lała się na podłogę mieszkania. Zdawało to egzamin na tyle, że dom nie spłonął nagle. Po paru godzinach i ten dom Niemcy podpalili. To zmusiło nas do ucieczki do następnego domu. Kolejne akcje ewakuacyjne przebiegły sprawniej. Nauczeni doświadczeniem ludzie nie brali dużego bagażu. Byli bardziej przygotowani do ucieczki. Tak kolejno podpalano dom po domu, aż do skrajnej kamienicy przy ulicy Polnej. Wiadomo było, że wszyscy , którzy przeżyli , zgromadzili się w tym ostatnim domu. Sytuacja stała się tragiczna. Jak dotąd wszyscy jakoś trzymali się dzielnie. Dookoła Niemcy. Przez okna piwnic widać ich podkute buciory. Wrzaski niemieckie mieszają się z modlitwami odmawianymi na głos przez kobiety. Jedna z niewiast umiejąca po niemiecku wyszła z białą chustką na pertraktacje. Wróciła z rozkazem niezwłocznego wyjścia wszystkich z piwnic. Dom musi być spalony. Kto nie wyjdzie, spłonie żywcem. Co robić? Zostać - to śmierć w płomieniach. Gdzie można się schować w płonącym budynku? Kolejno opuszczamy piwnice. Ludzie nieśli uratowane resztki dobytku. Rozkaz: - Ręce do góry ! To co każdy trzymał w ręce, musiał zostawić na ulicy. Idziemy wolno gęsiego środkiem ulicy Oleandrów w stronę Marszałkowskiej. W tej grupie było około 250 do 300 osób. Prawa strona ulicy już płonęła. Po lewej stronie palił się dach budynku narożnego, gdzie mieściła się apteka Anca . Niemcy i własowcy okradali nas z zegarków i pierścionków. Rewidowali każdego, szukając kosztowności. Pruli walizki, tobołki – szukali tylko złota i zegarków. Postanowiliśmy rozproszyć się. Grupa trzech młodzieńców mogła być podejrzana . Każdy z osobna przyłączył się do przygodnej rodziny. Dołączyłem się do starszego małżeństwa. Podali swoje nazwisko i oświadczyli, że będę i krewnym, a nawet mogę być synem. Będziemy się trzymać razem. Jak się później okazało, umowa ta nie miała żądnego znaczenia. Jako pierwszy z nas szedł Zdzisław. Jeden z własowców chciał zabrać mu zegarek. Zdzisław zaczął się bronić. Dopadło go paru własowców. Jednego z nich znokautował ciosem w brzuch. Zmasakrowanego kopnięciami i uderzeniami kolbami karabinów dobili strzałem w głowę. Stało się to na jezdni na wysokości domu, w którym mieszkał.
U wylotu ulicy Oleandrów stoją dwaj Niemcy otoczeni zgrają własowców. Sprawdzają dokumenty. Sprawdzanie papierów polegało na pytaniu: czy Polak? Jeśli tak, to dokumenty Niemiec rzucał za siebie, gdzie już leżał pokaźny stos różnych kenkart i legitymacji. Wszyscy mężczyźni, do których zaliczali chłopców od dwunastego roku życia, byli kierowani w stronę Litewskiej. Tam leżało twarzą do chodnika z rękami wyciągniętymi przed siebie około siedmiu-dziesięciu mężczyzn. Kobiety z małymi dziećmi popędzono gromadą w stronę placu Zbawiciela. Jak długo to wszystko trwało, trudno mi dzisiaj określić. Pierwszym, który zniknął mi z pola widzenia był Czesław Pankiewicz. Dotąd utrzymywaliśmy kontakt wzrokowy. Coraz mniej mężczyzn leżało na chodniku. Wreszcie i na mnie przyszła kolej. Własowiec podszedł do mnie, kazał mi wstać i iść przed sobą. Przeszliśmy jezdnię ulicy Marszałkowskiej i zbliżyliśmy się pod dom apteki Anca. Zobaczyłem przed sobą stos zwłok samych mężczyzn. Nie próbuję nawet określić, ilu ich było. Wśród nich rozpoznałem Czesława. Miał roztrzaskaną twarz od strzału w tył głowy. Własowiec chwycił mnie za kołnierz marynarki i podprowadził bliżej sterty zwłok. Nim zdążyłem podjąć jakąkolwiek decyzję, usłyszałem za sobą tylko lekki trzask. Szum w głowie. Słodko w ustach. Spokój – cisza. Po szalonym napięciu nerwów nastąpiło całkowite odprężenie. Nareszcie koniec . Mam wszystko za sobą. Gdy odzyskałem świadomość, na ulicy było już ciemno. W poświacie pożaru budynków widziałem obok siebie zwłoki mężczyzn. Byłem przekonany, że mimo śmierci ciała dusza człowieka musi wiedzieć, co dzieje się dalej z jego zwłokami. Jawa i rzeczywistość były tak zmieszane ze sobą, że trudno mi było je odróżnić. Drugi przebłysk świadomości nadszedł w momencie, gdy któryś z oprawców przewracał mnie na wznak i przeszukiwał kieszenie. Trzeci raz, gdy próbowano mi zdjąć buty. Buty zaczęły wyślizgiwać się ze stóp. Własowiec chwycił nogi wyżej kostki i zaczął ciągnąć mnie po chodniku pod ścianę domu. Gdy podciągnął na wysokość jednego z okienek do piwnicy nastąpił u mnie jakiś instynktowny odruch, zupełnie nieprzemyślany czy też zaplanowany. To błysk myśli : teraz albo nigdy. Wyrwałem mu jeszcze nogi z rąk i jednym skokiem wpadłem do okienka piwnicznego. Górowałem momentem zaskoczenia. Wykorzystałem przestrach własowca. Słyszałem tylko jego krzyki na ulicy: Chłopak żywiot - i strzały.
To już dla mnie przeszłość. Trzeba momentalnie uciekać z piwnicy, której posadzka była jednym żarem, pełnym szczątków zwłok. Wyskoczyłem z pomieszczenia na korytarz. Ciemno. Kompletnie nic nie widzę. Po omacku szukałem dalszego wyjścia. Nareszcie jest wejście do drugiej piwnicy. Tutaj przynajmniej jest chłodniej. Zbieram myśli. Wzrok przyzwyczaił się do ciemności. Jestem w piwnicy pełnej gratów, tobołków i skrzyń. Jest coraz jaśniej. Wszystko zaczyna być widoczne w błyskach ognia palącej się naprzeciw piwnicy. Trzeba uciekać dalej. Jak najdalej od miejsca kaźni. Szukam klatki schodowej. Nareszcie jest. Wchodzę na podest parteru. Na prawo otwarte drzwi mieszkania. Pierwsza jest kuchnia. Woda sączy się z kranu na podłogę po podstawionej desce. Chłodzę twarz i piję wodę. Idę dalej w głąb mieszkania. Jest pokój jadalny. Na lewo pod ścianą naprzeciw okna olbrzymi kredens. Widać zamożny dom. Szafy splądrowane . Na stole talerze z nie dokończonym jedzeniem. Na ścianie kotara. Ostrożnie ją odsłaniam i widzę zamknięte drzwi. Otwieram je. Naprzeciw na łóżku ktoś leży. Okazuje się, że to mężczyzna w podeszłym wieku, ubrany w długą , nocną koszulę. Na mój widok podniósł się i usiadł na brzegu łóżka. Patrzymy na siebie dłuższą chwilę. Na moje pytanie, czy jest Polakiem odpowiedział twierdząco.
- Czy może mi udzielić pomocy?
- Oczywiście, że tak, tylko jakiej? Fizycznej czy duchowej?
W tej scenerii, w tych okolicznościach, trudno odpowiedzieć, czy starzec nie miał racji, rozgraniczając te dwie pomoce, która pomoc byłaby właściwa i skuteczniejsza. W efekcie żadnej pomocy nie próbował udzielić. Położył się z powrotem do łóżka. Wróciłem do pokoju jadalnego. Z kredensu wziąłem obrus i podarłem na pasy. Z kuchni zabrałem miskę z wodą i wróciłem do pokoju, w którym leżał staruszek. Okna z tego pokoju wychodziły na podwórze. Miałem wgląd na to, co robi starszy pan i co dzieje się na podwórzu. Uzyskałem chwilę czasu aby zająć się sobą. Stwierdziłem, że miałem przestrzeloną szyję. Wlot kuli rewolwerowej nastąpił przez środek karku między kręgami szyi. Wylot z lewej strony tuż pod początkiem kości szczękowej. Mogłem jako tako ruszać głową. Krwi ubyło dużo. Góra marynarki była od niej sztywna. Owinąłem szyję mokrą szmatą.
Po niedługim czasie usłyszałem podejrzane odgłosy w kuchni. Wyczułem, że jakiejś osoby przeszły z kuchni do jadalni. Coś spadło na podłogę. Decyzja ! Skok na podwórze i biegiem do klatki schodowej. Błyskawicznie wpadłem na schody i do góry na piętro. Chowam się w jednym z mieszkań, które się nie paliło. Czołgam się na balkon od strony Marszałkowskiej, ażeby zobaczyć, co dzieje się na ulicy. Zbyt ciemno, żeby rozpoznać sytuację. Widzę tylko błyski strzałów z różnych stron. Słychać detonacje. Paciorki pocisków przebiegają po niebie to z jednej, to z drugiej strony. Łuny pożarów nad miastem. Strzelanina z różnych kalibrów broni. Nie do zniesienia był swąd palących się ciał z prowizorycznego krematorium urządzonego w piwnicach apteki. Słyszałem na przemian lament i śpiewy religijne kobiet pomieszane z wrzaskami Niemców i Ukraińców.
Wracam z powrotem na klatkę schodową. Z obawy przed spaleniem żywcem w mieszkaniach postanowiłem wrócić do piwnic. Znajduję szyb windy. Po linie opuszczam się na poziomu piwnic. Ażeby lepiej trzymać się liny, zdjąłem buty i włożyłem do kieszeni spodni. W czasie jazdy w dół wypadły mi. Stanąłem na szynach poprzecznych i rozważam co robić dalej. Po oswojeniu wzroku ciemnością rozpoznałem, że stoję nad głową kogoś, kto stoi pod moimi stopami i zapala papierosa. Widzę z góry twarz i dłonie oświetlone płomieniem zapałki. Kto to był? Nie mogłem rozpoznać. Wystarczyło, ażeby spojrzał w górę i zobaczył mnie jak na dłoni. Stałem tak sparaliżowany. Widocznie dopiero co nadszedł. Inaczej moje buty musiałyby mu spaść na głowę. Chwilę postał i poszedł dalej. Znowu ucieczka do góry. Na pierwsze piętro i do mieszkania. Schowałem się do szafy. W mieszkaniach nie miałem najmniejszego poczucia bezpieczeństwa. Ogień obejmował coraz to inne części domu. Ciągle byłem przeświadczony, że nadal jestem poszukiwany. Zmieniałam miejsca ukrycia. Wreszcie znalazłem się na najwyższym piętrze. Dach był spalony w dniu poprzednim. Nadpalone krokwie starczały oparte o mur. Żar od dołu uniemożliwił dłuższe stanie na stropie. W dodatku byłem boso. W głębi mieszkania, na poddaszu, zobaczyłem wannę. W podskokach dobiegłem do niej. Tutaj znalazłem schronienie przed żarem. Wybrałem gruz z dna wanny. Mogłem się nawet położyć i odpocząć. Byłem też niewidoczny z klatki schodowej. Znowu dopadły mnie urojenia. Rozstrzelanie, pościg, to znów Niemiec stał na klatce schodowej i patrzył w moją stronę. Trzeba uciekać jeszcze wyżej. Po nadpalonych krokwiach wdrapałem się na gzyms domu. Tam też położyłem się z jedną nogą opartą w rynnie, a drugą na murze ściany od podwórza. W tej pozycji przeleżałem resztę nocy. Z tej wysokości miałem przed sobą panoramę i płonącej już w kilku dzielnicach Warszawy. Płonęła jak olbrzymia pochodnia kopuła Politechniki Warszawskiej.
O świtaniu czwartego dnia powstania schroniłem się do nieocenionej i zbawiennej wanny. Pragnienie zmusiło mnie do szukania wody. Ostrożnie zacząłem schodzić w dół. Na niższych piętrach z pękniętych rur lała się woda. Ustawiłem się pod jednym z tych strumieni. Obmyłem twarz i napiłem się. Otrzeźwiony zacząłem penetrować teren. Wyjrzałem przez okno kuchennej klatki schodowej na podwórko i zobaczyłem siedzących pod ścianą dwóch mężczyzn, którzy spokojnie zajadali kiełbasę z chlebem i popijali wodą. Oczom nie wierzyłem. Ja chowałem się po wszystkich zakamarkach, a ci tutaj beztrosko usiedli na podwórzu, na otwartej przestrzeni. Zszedłem na sam dół, skierowałem kroki w ich stronę. Z wyciągniętymi rękami zbliżałem się do nich. W pierwszej chwili mnie nie zauważali. Gdy mnie jednak spostrzegli, zerwali się i stanęli jak wryci. Musiałem przedstawić swoim wyglądem coś niesamowitego. Czarny, osmolony, ubrany w strzępy, bez butów i koszuli, umazany krwią.
Takie to było spotkanie z moimi przyszłymi towarzyszami niedoli. Byli to Zdzisław Michalik, wówczas około lat czterdziestu, zamieszkały w Warszawie, przy ulicy Starościńskiej 3. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności uniknął egzekucji. W momencie wybuchu powstania był ze szwagrem w Śródmieściu. Chcieli ochotniczo wstąpić w szeregi powstańców. Takich jak oni było wielu. Broni brakowało dla wszystkich chętnych do wzięcia udziału w walce. W tej sytuacji postanowili wrócić do rodziny na Mokotów. Zdołali dojść tylko do kościoła Zbawiciela. Tutaj wraz z innymi przygodnymi osobami oraz księżmi zostali wyprowadzeni przez Niemców i własowców z plebanii kościoła. Nastąpiła selekcja. Oddzielono mężczyzn od kobiet. Michalik ze swoim szwagrem zostali wyznaczeni do wrzucania trupów rozstrzelanych mężczyzn do piwnicy pod apteką Anca. Po wykonaniu zadania Michalik zauważył, że szwagier już został rozstrzelany i teraz przyszła kolej na niego. Nim to nastąpiło, skoczył sam do piwnicy i ukrył się w stosie trupów. O zmroku wydostał się z tego makabrycznego ukrycia. W piwnicach spotkał Władysława Tymińskiego, lat około dwudziestu. Tymiński został zabrany do rozstrzelania z jednego z domów przy ulicy Marszałkowskiej. Po selekcji własowcy spośród tej grupy wybrali go do swoistego rodzaju zabawy. Kazali mu uciekać w płonącą aptekę. Do uciekającego strzelali. Na szczęście Tymiński potknął się i wywrócił. Własowcy przekonani, że został zabity, odeszli. Tymiński nawet nie draśnięty żadną kulą wstał i ukrył się w piwnicach, gdzie spotkał Michalika. Po spotkaniu się w piwnicach domu w nocy zasnęli. Gdyby nie resztki świadomości u jednego z nich, ulegliby zaczadzeniu. Ostatkiem sił wyczołgali się z piwnicy na podwórze. Gdy przyszli do siebie, zabrali się do jedzenia. W takiej sytuacji nastąpiło nasze spotkanie.
|
plan sytuacyjny |
Po przekonaniu ich, że można się ukryć na wyższych piętrach, mimo że część mieszkań płonie, skwapliwie skorzystali z moich doświadczeń. Byli przekonani, że warunki w górnych partiach budynku nie pozwalają na ukrywanie się. Istotnie wygląd domu na to wskazywał. Zaraz też udaliśmy się na górę. Wszyscy razem dotarliśmy na strych z zapasem jedzenia i kubełkiem wody. Wanna nadal była tym azylem, gdzie można było uchronić się od żaru. Leżeliśmy w niej na zmianę. Od tego momentu zaczęliśmy prowadzić zorganizowany tryb życia. Na zmianę były wyznaczone dyżury na klatkach schodowych – frontowej i kuchennej.
Po upływie dwóch lub trzech dni przy zmianie dyżuru spotkałem na kuchennej klatce schodowej wchodzącego na strych czwartego towarzysza niedoli. Był nim Jan Łatwiński, lat około pięćdziesięciu. Jemu też udało się uniknąć śmierci w egzekucji przed apteką. Wyprowadzony przez Niemców z domu przy ulicy Marszałkowskiej z żoną i całą grupą lokatorów znalazł się przed apteką. Własowiec wyznaczył go do wrzucania zwłok rozstrzelanych mężczyzn do piwnic celem ich spalenia. Po wykonaniu zadania własowiec zarepetował karabin i kazał mu skoczyć do piwnicy. Strzał oddany przez własowca zranił Łatwińskiego w łokieć. Ranny stoczył się po trupach na dno piwnicy. Przez kilka dni ukrywał się w piwnicach. Nie znajdując innego wyjścia, zdesperowany postanowił odebrać sobie życie przez powieszenie. Nim jednak to uczynił, zmienił decyzję. Postanowił, że łatwiej będzie mu wyskoczyć przez okno najwyższego piętra. W tym celu dotarł do nas, a tym samym uratował sobie życie.
Było nas czterech. Prawdopodobnie ze wszystkich egzekucjach, jakie odbyły się przed apteką, nikt więcej się nie uratował. Ile egzekucji było? Ilu tam ludzi zostało rozstrzelanych? Nie próbuję tego ustalić. Można jednak założyć, że wszyscy mężczyźni schwytani w rejonie ograniczonymi ulicami: Polna, Plac Unii Lubelskiej , Marszałkowska do Placu Zbawiciela byli rozstrzelani przed apteką i paleni w jej piwnicach. Do tego należy dodać osoby znajdujące się przypadkowo w tym rejonie, powstańców wziętych do niewoli w czasie walk oraz księży wyprowadzonych z plebanii kościoła Zbawiciela, z której wyszedł Michalik. Nadto Michalik twierdził, że między rozstrzelanymi osobami były też kobiety.
Przy takiej liczbie osób i powstałych warunkach bytowych należało podjąć wspólne działania oraz decyzję co do dalszego postępowania. Dla utrzymania dalszej egzystencji ustalono następujący regulamin, który rygorystycznie był przestrzegany:
- Zostały wyznaczone strefy, w których można było bezpiecznie się poruszać . Niemcy ustawili na dachu budynku szpitalnego przy ulicy Litewskiej wieżę strażniczą. Z niej też Niemcy mieli daleki wgląd w ruiny naszego domu. Stąd konieczność wyznaczania stref niebezpiecznych.
- Obowiązywał ciągły od świtania do zmroku dyżur na obydwu klatkach schodowych.
- Pozostali pełnili dyżur przy gotowaniu strawy względnie odpoczywali.
- Chodzenie
bez celu zakazane. Na dyżury należało iść wyznaczoną trasą po misternie
ułożonych cegłach, ażeby nie zostawiać śladów butów na miale wapiennym.
- Bezwzględna i absolutna cisza. Bez rozmów , kichania, kaszlu itp. Rozmowy tylko szeptem, na bliską odległość.
- W przypadku wpadki jednego z nas nie należało zdradzić pobytu pozostałych.
- Nieuleczalnie chorego lub ciężko rannego należało pozbawić życia dla
ratowania pozostałych. Chodziło tu o zachowanie obowiązującej ciszy.
Gorączkujący względnie ranny mógł majaczyć z bólu, krzyczeć i tym
samym zdradzić nasz pobyt.
Później dowiedziałem się od pozostałych, że dużo nie brakowało, a punkt siódmy miałby zastosowanie do mojej osoby. Rana na szyi nie była groźna. Okazało się, że miałem rozlegle poparzenie pośladków i części prawej nogi. Oparzeliny były głębokie. W dodatku nie posiadaliśmy najprostszych leków. Absolutnie nic. Jedynym lekiem na oparzenia była bańka oliwy jadalnej, znalezionej przez Michalika w piwnicy oraz bandaże z płótna. Początkowo sprawa leczenia oparzeń wyglądała beznadziejnie. Podlegałem ścisłej ochronie przez współtowarzyszy. Nie wolno mi było chodzić. Wannę miałem do własnej dyspozycji. Rany zaczęły ropieć. Przy zmianie opatrunków polegającej na zrywaniu z ran przyschniętych bandaży brałem w zęby chusteczkę i zaciskałem pięści. Ból był okropny. Kryzys jednak szczęśliwie minął i dzięki ofiarnej pielęgnacji wykonywanej przez Michalika wyszedłem z tego bez szwanku.
W październiku program dnia dostosowany był do rozkładu zajęć Niemców. Wstawaliśmy jednocześnie z ich pobudką. Kalendarz był prowadzony przez Łatwińskiego. Pomysły usprawniające życie były analizowane i przyjmowane przez wszystkich jako obowiązujące. Spraw tych było dużo. Do podstawowych należało gotowanie jedzenia, spanie, załatwianie potrzeb fizjologicznych, a przede wszystkim sposoby utrzymania w tajemnicy naszego pobytu. Początkowo spaliśmy, gdzie kto mógł i jak chciał. Po zdobyciu dużego formatu skóry baraniej i koców ustalono, że będziemy spali w jednej z łazienek, usytuowanych na najwyższym piętrze i najdalej od schodów. Po ułożeniu się we czterech bokiem, miejsca starczyło od ściany do ściany. Na dzień wszystkie bety były chowane do wanny i przykryte gruzem.
Sprawa wyżywienia stanowiła oddzielny rozdział naszego życia. Pierwsze dni były tak gorączkowe i nieustabilizowane, pełne napięć, że jedzenie nie miało dla nas zasadniczego znaczenia. Tylko pić. Wody było pod dostatkiem. Z pękniętych rur wodociągowych lała się woda. W zasadzie nie było sprawiedliwego podziału zdobytych środków żywnościowych. Zapasów nie robiliśmy. Kolejne dni pobytu zmusiły nas do zorganizowania aprowizacji. Ja, jako najbardziej poszkodowany na zdrowiu, nie brałem udziału w początkowych wyprawach po wodę i żywność. Mistrzami w tej dziedzinie byli Michalik i Tymiński. Chodzili nocami do piwnic na „organizowanie” jedzenia. Początkowo przynosili co popadło. Dużo tego nie było, ale jakoś żyliśmy.
Korciło nas jedno z mieszkań na II lub III piętrze. Zamknięte było na sztaby i kłódki. W jednej z nocy w czasie silnej kanonady na ulicy Marszałkowskiej dostaliśmy się do tego zagadkowego mieszkania. Okazało się, że były tam zmagazynowane rzeczy stanowiące dla nas nieocenione skarby. Worek mąki, duża torba papierowa grochu. W spiżarni balerony, płcie boczku wędzonego, papierosy, wina, rumy, miód, kompoty itd. Takie ilości pożywienia stanowiły dla nas ratunek. Bez tych zdobyczy nie byłoby możliwe przetrwanie w ruinach do 26 listopada 1944 roku. Cała żywność z tego mieszkania została przez nas wyniesiona i ukryta w gruzach pomieszczeń już wypalonych. W ostateczności mieszkanie to też spłonęło, jak wszystkie pozostałe. Szczęściem udało nam się wszystko, co potrzebne dla życia uratować przez pożarem.
|
rękopis wspomnień |
Warunki, jakie zdołaliśmy stworzyć oraz ilość zgromadzonego jedzenia przeważyły nad niebezpieczeństwem bliskiego sąsiedztwa Niemców i własowców. Przejścia piwnicami do następnych domów nie było. Ulicami przedzierać się do odleglejszych rejonów, nie było szans. Niemcy i własowcy ciągle chodzili ulicami. Chodziły oddziały zmianowe na stanowiska ogniowe, patrole, zaopatrzenie tyłów. Ciągły ruch Niemców na ulicach tak we dnie jak i w nocy, uniemożliwiał ucieczkę z zajmowanego przez nas domu. Po wybudowaniu kryjówki, której wejście przemyślnie zasłoniliśmy beczką metalową, wypełnioną gruzem, poczuliśmy się znacznie bezpieczniej i postanowiliśmy nie opuszczać lokum. Wiedzieliśmy jedno, że okres pobytu będzie uzależniony od ilości wody, jaka będzie do naszej dyspozycji. Na początku wodę czerpaliśmy z pękniętych rur wodociągowych. Następnie tylko z kranów w piwnicy, gdzie woda ledwo się sączyła. Później i tej wody zabrakło. Okazało się, że w każdej z wanien znajdujących się w łazienkach, mimo że były częściowo zgruzowane, znajdowała się woda. Mniej lub więcej, ale prawie w każdej z nich można było zaczerpnąć parę litrów. Trzeba było przeprowadzić szereg zabiegów filtracyjnych. Jedynie koloru nie można było wytrącić. Jaki kolor miały ściany łazienki, taki też kolor miała woda.
Przy tego rodzaju artykułach żywnościowych konieczne było rozwiązanie sprawy gotowania. Długi okres czasu byliśmy bezradni. Przyniesiony prymus prędko wyczerpał zapas nafty. Gotowanie na gazie lub prądzie nie wchodziło w rachubę. Piece kuchenne – to dym z komina świadczący o życiu w tym domu. Z jednego wypadu do piwnic został przyniesiony mały piecyk żelazny, miniatura tak zwanej kozy. Okrągły, średnicy około 20 cm, wysokości 50 cm . Po licznych doświadczeniach i próbach, w czasie których były krytyczne momenty, piecyk ten rozwiązał problem gotowania całkowicie. Chodziło o opanowanie techniki palenia ognia pod garnkiem bez dymu. Na początku jeden z nas tak nieudolnie pilnował ognia, że dym uchodził przez okno na ulicę. Całe szczęście, że było to jeszcze w takim okresie, w którym dym z okien w nikim nie budził podejrzeń. Mogły się tlić nie wypalone części domu. Gdyby to miało miejsce w późniejszym okresie, kiedy już ustały pożary i wszystko było wypalone, kryjówka nasza byłaby ujawniona. Garnek cztero – pięciolitrowy grochówki z kluskami na piecyku gotowaliśmy na ogniu utrzymywanym z małych drewienek. Drewno pochodziło z półek, futryn i drzwi komórek, znajdujących się na kuchennej klatce schodowej, które nie uległy spaleniu. Deski strugane były nożem na cienkie listewki. Te z kolei łamaliśmy na małe kawałki. Kawałeczki te były ciągle wrzucane na małe palenisko piecyka. Doszliśmy w dziedzinie bezdymnego palenia w piecyku do doskonałości.
W szczytowym punkcie walk powstańczych w końcu sierpnia i początku września panowała piękna pogoda. Niemieckie samoloty nurkowe stukasy bezkarnie bombardowały Warszawę. W biały dzień przy bezchmurnym niebie odbywały się loty jeden z a drugim. Regularnie startowały z Okęcia, lot nad Śródmieście, zrzut bomb w kształcie torped. Bombardowanie odbywało się lotem nurkowym przy przeraźliwym wyciu, jakie te maszyny wydawały. Na moich oczach w takich lotach została rozbita kopuła kościoła Św. Aleksandra na Placu Trzech Krzyży. Po wojnie dowiedziałem się, że w tym bombardowaniu zginął brat matki z córką. Do rozpaczy doprowadzała nas bezkarność, z jaka Niemcy przeprowadzali te naloty. Bez przeszkód z żadnej strony. Lot za lotem. Drugą bronią, którą Niemcy niszczyli Warszawę, to były działa rakietowe, zwane „szafami” lub „ryczącymi krowami”. Pociski te były widoczne w locie. Wybuchy układały się dywanowo. Widzieliśmy ostrzeliwanie drugiego brzegu Wisły. Co tam się dzieje? W żaden sposób nie mogliśmy rozszyfrować sytuacji. Sądziliśmy, że Niemcy znacznie odparli front i mają wolną rękę do niszczenia Warszawy. Pojawienie się amerykańskich fortec w biały dzień ( 18.09.1944 ) przyjęliśmy z mieszanymi uczuciami. Ogłoszony przez Niemców alarm i popłoch, z jakim zaczęli biegać po ulicy Marszałkowskiej i Litewskiej, obudził w nas radość, że wreszcie Niemcy znowu wpadają w panikę. Widok na niebie olbrzymich samolotów, lecących majestatycznie wśród głębokiego pomruku silników ciężkich maszyn był niesamowity. Utwierdził nas, że ktoś idzie nam na pomoc. Radość rozpierała nam serca. Niewiele brakowało, a wybieglibyśmy na ulicę. Szczyt radości nastąpił, gdy zobaczyliśmy spadochrony. Dziesiątki kolorowych, dużych i małych. Pewne było, że to desant. Znaczyło to koniec powstania – zwycięstwo! Tylu żołnierzy, alianckich komandosów na wystraszonych Niemców i własowców gwarantowało pewną wygraną. Niestety, widzieliśmy też płonące samoloty. Niebo usiane było wybuchami pocisków przeciwlotniczych. Niemcy strzelali ze wszystkiego, z czego tylko się dało. Okazało się, że nie był to desant, lecz zrzut pojemników. Wiatr niósł te zrzuty na bardzo dużym obszarze. Większość spadała na teren niemiecki. Teraz przeżywaliśmy okres rozpaczy i bezsilności. Co będzie, gdy taki pojemnik spadnie na nasz dom? Oczywisty koniec. Bylibyśmy zdemaskowani. Schować i ukryć spadochron z pojemnikiem nie było szans. Zbyt bliska odległość od niemieckich punktów obserwacyjnych. Jak na potwierdzenie tych obaw jeden z licznych spadochronów nieubłaganie opadał w naszą stronę. Widzieliśmy już jego prążkowane szycie czaszy i cygaro-pojemnik podwieszony na widocznych linkach. Nasze myśli pełne rozpaczy pewnie w ostatniej chwili spowodowały, że jakiś ubłagany przez nas podmuch wiatru przeniósł spadochron na dach szpitala dziecięcego u podnóża wieży strażniczej na dachu. Odczuliśmy ogromną ulgę. Śmiertelne niebezpieczeństwo znowu nas szczęśliwie ominęło.
Sąsiedztwo Niemców miało dobre i złe strony. Mieliśmy wgląd ich działalność. Po zachowaniu orientowaliśmy się w ich nastrojach. Bliskość ta w czasie bombardowania niemieckich pozycji przez wojska radzieckie miała dla nas zdecydowanie złe strony. Pociski czy też bomby nie spadały z taką dokładnością, ażeby ominąć nasz dom. Byliśmy w strefie rozrzutu. Szczególnie niebezpieczne dla nas były nocne naloty sowieckich kukuruźników. Lotem ślizgowym na wyłączonym silniku nadlatywały nad ulicę Litewską - Szucha i zrzucały granaty i niewielkie bomby. Takie ataki prowadzone znienacka, w nocy były dużym zaskoczeniem dla Niemców. W tych chwilach przeżywaliśmy mieszane uczucia: radość, że Niemcy dostają łupnia, a z drugiej strach przed małą niedokładnością zrzutu. Drugie nie-bezpieczeństwo to ostrzał artyleryjski. W tym przypadku rozrzut pocisków był dość znaczny. Musieliśmy uciekać na niższe piętra i to dla ochrony nie tylko przed pociskami, ale i odłamkami.
Po kapitulacji powstania (oczywiście, że o tym nie wiedzieliśmy) zapanowała złowroga cisza. Umilkły odgłosy strzelaniny. Niemcy i własowcy spokojnie patrolowali ulice. Wzmogliśmy obserwację, ażeby zorientować się, jakie nastąpiły zmiany. W czasie jednego z dyżurów, który odbywałem zamaskowany wśród skrzynek i rupieci na balkonie od ulicy Marszałkowskiej, byłem świadkiem następującej sceny: blisko budynku chodnikiem szła w stronę placu Zbawiciela kobieta lat około czterdziestu, może pięćdziesięciu. Z wyjątkiem średniej wielkości ręcznej torby innego bagażu nie miała. Skąd się wzięła w biały dzień w tym rejonie, trudno było dociec. Sami Niemcy, którzy wyjechali w tym momencie łazikiem z ulicy Litewskiej, byli zaskoczeni jej obecnością. Było ich czterech. W jakich stopniach i do jakiej formacji należeli, nie mogę określić. Zatrzymali pojazd i przywołali kobietę do siebie. Wysiedli z samochodu i wprowadzili kobietę do bramy wjazdowej na teren fabryki „Motor”. Ażeby obejrzeć ciąg dalszy tego zdarzenia, musiałem zmienić punkt obserwacyjny. Po drodze zawołałem towarzyszy. Przez okna na podwórzu mieliśmy wgląd na dziedziniec fabryki. Z tej strony usłyszeliśmy już z daleka krzyk i lament tej kobiety. Była bita przez Niemców. Nie chciała wypuścić z rąk trzymanej kurczowo torby. Jeden z Niemców z boku przyłożył jej pistolet do głowy i zastrzelił. Po tych przejmujących krzykach kobiety nastąpiła przeraźliwa cisza. Nastąpił znamienny moment. Niemcy widzieli wokół siebie opustoszałe ruiny wypalonych domów. Byli pewni, że tutaj nikogo oprócz nich nie ma. Jednak jak gdyby czuli na sobie nasz wzrok. W milczeniu zaczęli rozglądać się na wszystkie strony. Teraz nas opanował przestrach, czy przypadkiem nie zostaliśmy zauważeni. Te chwile niepewności Niemcy pokryli głośną rozmową i rubasznym śmiechem. Z wysypanej na ziemię zawartości torebki zaczęli coś wybierać i ładować po kieszeniach. Prowadząc głośną rozmowę wyszli na ulicę i odjechali. Po kilku dniach któryś z patroli zepchnął zwłoki do piwnicy budynku.
W październiku Niemcy rozpoczęli prace minerskie. Działania wojenne ustały, barykady umilkły. W tej ciszy, jaka w tym czasie zapanowała, często miały miejsce silne detonacje. Zawsze w godzinach rannych, przedpołudniowych. Z biegiem czasu rozpoznaliśmy ich pochodzenie. Każdą serię wybuchów poprzedzały sygnały wydawane na trąbce. Takie postępowanie pozwoliło nam ustalić, że jest to systematyczne, bez popłochu i zbytniego pośpiechu, wysadzanie domów. Z każdym dniem wybuchy zaczęły następować coraz bliżej naszego domu. Teraz mieliśmy możność bezpośredniej obserwacji wszystkich kolejnych czynności. Drużyna saperska – czterech do pięciu żołnierzy przygotowywała miejsce założenia ładunków przez ręczne wykuwanie wnęk na ładunki. Następnie na ręcznym wózku przywożono z ulicy Litewskiej ładunki wybuchowe. Zakładano ładunki, odciągano kable elektryczne na bezpieczną odległość. Teraz następowało charakterystyczne trąbienie. To sygnał ostrzegawczy dla patroli niemieckich. W pierwszych dniach te czynności nie budziły w nas szczególnego zainteresowania, aż do momentu, kiedy pewnego dnia rozpoczęto przygotowywanie do wysadzania naszego domu. Sytuacja stała się rozpaczliwa. Odgłosy kucia dziur w murach piwnicy były nie do zniesienia. Gdzie uciekać, co robić? Zwyciężyła zimna krew. Nigdy nie liczyć na łaskę Niemców. Lepsza śmierć pod gruzami domu niż rozstrzelanie. Niemcy jak zwykle po przeprowadzeniu kolejnych faz robót minerskich odtrąbili gotowość do wysadzania.
My w tym czasie, po pożegnaniu się każdy z każdym, rozstawiliśmy się z dala jeden od drugiego w miejscach uznanych za najbezpieczniejsze. Przedtem wspólnie ustalono: ktokolwiek przeżyje, zawiadomi rodzinę pozostałych o śmierci, jeśli ktoś będzie ranny w sposób nieuleczalny względnie dostanie szoku, stanie się niepoczytalny, pozostali przy życiu mają obowiązek unieszkodliwić go, aby uratować resztę żyjących. Zwłoki należy zrzucić na sąsiednie podwórko.
Nastał następny dzień. Sądziliśmy ,że wysadzane będą następne budynki. Rozpoznanie sytuacji po dochodzących odgłosach wykazało, że Niemcy przygotowują się do powtórnego wysadzenia domu. To nas przekonało, że Niemcy chcą zgruzować cały dom, ażeby ukryć ślady szczątków spalonych zwłok w piwnicach domu. Przeżyliśmy jedno minowanie, ale czy uda nam się przeżyć drugie? Kolejność robót taka sama jak w dniu poprzednim. Z tą różnicą, że stanęliśmy wszyscy razem trzymając się za ręce. Było nam łatwiej znieść okres wyczekiwania na detonację. Chwała budowniczym tego domu! Wytrzymał drugie wysadzanie. Uległy zawaleniu dolne stropy i zostały zrujnowane klatki schodowe. Ten stan bardzo nam odpowiadał. Dostęp do nas z dołu był bardzo utrudniony. Dalsze życie prowadziliśmy jak w bocianim gnieździe.
Ciągłe napięcia nerwowe doprowadzały nas do granic wytrzymałości. „Życie kulturalne” ograniczało się do czytania książek przyniesionych z piwnicy i mieszkań. Wieczorem przed spaniem każdy musiał opowiedzieć coś ciekawego z własnych przeżyć. Bardzo wysoką cenę miały dowcipy. Graliśmy w karty. Przyniesiona z piwnicy torba pieniędzy, pewnie jakiegoś inkasenta, została podzielona na równe cztery części. Gry toczyły się oczywiście o te pieniądze, dla nas zupełnie bez wartości. Większe zadowolenie sprawiły nam wygrane zapałki, dyżur zamienny lub gotowanie obiadu. Grę o pieniądze zarzuciliśmy jako bezsensowną. Wieczór był częścią dnia, kiedy następowało pewne odprężenie. Wiedzieliśmy, że Niemcy o tej porze nie penetrują terenu. Starsi dostawali przydział wódki. Ja czasami dostawałem niewielką rację miętówki. Przez to, ze czasami była przebrana miara w porcjach alkoholu, były ogromne kłopoty. Łatwiński pił bardzo mało, prawie wcale . Swój racje odstępował innym. Tymiński pił w miarę i przy tym był bardzo spokojny. Najwięcej kłopotu było z Michalikiem. Po paru wódkach wstępował w niego taki duch bojowy, że trudno było go utrzymać przed „atakiem” na Al. Szucha. Naszym całym uzbrojeniem był bagnet z wypaloną rękojeścią, znaleziony w jednym z mieszkań. Plan ataku był według Michalika prosty i niezawodny. Mieliśmy, to znaczy on i ja, zejść na dół o bramy. On z jednej strony, ja z drugiej strony wejścia. Przechodzi patrol. Ja mam zwrócić ich uwagę na siebie. Jeden z Niemców wchodzi do bramy. Wtedy Michalik likwiduje Niemca posiadanym bagnetem. Teraz ja miałem obowiązek przejąć skrzynkę z taśmami amunicji- Michalik karabin maszynowy i dalej siec po Niemcach długimi seriami i zdobywać koszary niemieckie. Ciągle musiałem trenować podawanie taśm rkmu, chowanie się za załomy muru, kolejność wypadów, osłanianych ogniem maszynowym, prowadzonym ciągle przez Michalika. Czemu ten Niemiec musiał mieć rkm i czemu ja tylko nadawałem się na amunicyjnego, trudno dociec. Całe szczęście, że te wszystkie ataki kończyły się ciężkim kacem.
Wieczór i noc mijały szybko. Natomiast każdy dzień był pełen napięć i niepewności. Każda minuta mogła przynieść coś tragicznego w skutkach.
Nadszedł listopad. Zaczęły padać deszcze. Nastąpiły pierwsze chłody. Należało zupełnie zmienić tryb życia. Miejsce spania trzeba było przenieść na niższe piętro. Dom bez dachu przeciekał tak, że wszędzie przez stropy lala się woda. Wszystko stawało się mokre i zimne. Gotowanie sprawiało nam trudności. O dym z paleniska nie było trudno – chwila nieuwagi, zmiana kierunku wiatru i już się dymiło. W tym okresie dym był niczym nie uzasadniony. Trzeba było natychmiast zalewać ogień bezcenną wodą, której było coraz mniej. Próbowaliśmy zbierać wodę deszczową – bez większego powodzenia. Trzeba by było dysponować jakąś dużą powierzchnią blachy lub brezentu. Podstawiliśmy garnek, gdzie najwięcej kapało deszczu, ale efekty były znikome.
Trapiła nas beznadziejność sytuacji. Nie wiemy co się dzieje w Warszawie i wokół niej. Gubimy się w domysłach. Często pokazywały się teraz kolumny mężczyzn cywilnych, eskortowanych przez paru Niemców. Byli to Polacy brani do budowy umocnień oraz ładowania rzeczy wywożonych przez Niemców z Warszawy. W tej sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, postanowiliśmy: Michalik, Tymiński i ja zostajemy w domu, jak długo się uda, Łatwiński wyposażony przez nas w suchy prowiant, papierosy, zapałki i pieniądze wyjdzie w nocy z domu. Rankiem na innej ulicy dołączy do grupy cywilów. Warunek – ani słowa o naszym istnieniu. Tak też się stało. Łatwińskiemu udało się wykonanie założonego planu. Nad ranem, o świtaniu, opuścił nasz dom. Z grupą cywilów wyszedł z Warszawy na jedno z przedmieść. Przeżył wojnę. Odnalazł żonę. My pozostaliśmy tylko jeden dzień po wyjściu Łatwińskiego. Wobec braku pewności co do powodzenia jego wyjścia z Warszawy postanowiliśmy opuścić ten dom. Istniała możliwość, że Łatwiński wpadł w niemieckie ręce i mógłby wyjawić naszą kryjówkę. Ostrożność wymagała zmiany miejsca ukrycia się. Postanowiliśmy następnej nocy wyjść z domu. Przygotowania trwały cały dzień. Ubieramy się we wszystko, co tylko można włożyć na siebie dla ochrony przed zimnem. Strzyżenie, golenie. Resztkami wody myjemy się. Uszyliśmy plecaki, w które ładujemy pozostałe artykuły żywnościowe. Zapałki, sól są zbyt cenne, aby je zostawić. Pieniędzy bierzemy bardzo mało. Może już nie mają wcale wartości. Buty owijamy dokładnie kocami, ażeby stłumić kroki na ulicy. Tak przygotowani oczekujemy zmierzchu.
Opuszczamy się po powyginanych poręczach klatki schodowej. Po prawie czterech miesiącach jesteśmy znowu na ulicy. Wrażenie nie do opisania. Idziemy ulicą Oleandrów. Jednym skokiem przekraczamy ulicę Polną i jesteśmy na Polu Mokotowskim. Obieramy kierunek Mokotów. Zakładamy, że na wysokości Kazimierzowskiej przekroczymy Rakowiecką. W ciemności utraciliśmy uprzednio wytyczony kierunek i wkroczyliśmy na teren koszar. W pierwszej chwili byliśmy przekonani, że to są budynki mieszkalne. Kiedy jednak zorientowaliśmy się, że są to koszary, byliśmy już w połowie drogi. Szczęśliwie przechodzimy przez ten teren. Z dochodzących odgłosów z budynku stwierdzamy, że były użytkowane przez Niemców. Przekraczamy ulicę Rakowiecką i Madalińskiego. Pierwszą kryjówkę wybieramy w budynkach z zaplecza gospodarczego dużego gmachu. Po drodze zabraliśmy z pola resztki główek kapusty. Takiej wspaniałej w smaku kapusty nigdy więcej ani przedtem, ani potem nie jadłem.
Dzień przeżyliśmy z duszą na ramieniu. Brak naszego dawnego środowiska paraliżował nas. Przyzwyczajeni do wypalonych ruin i wysokości sześciu pięter nie mogliśmy znieść parterowej budy i otwartej przestrzeni, jaką stanowiły przylegle ogrody. Z nastaniem nocy idziemy na ulicę Starościńską, gdzie mieszkał Michalik. Zastajemy dom całkowicie wypalony. Pozostały tylko cztery ściany. Co stało się z jego żoną i dwiema córkami? Idziemy dalej. W czasie wędrówki nie spotykamy żywej duszy. Dochodzimy do mojego domu, w którym mieszkałem przed powstaniem. Jest cały. W mieszkaniu brak jakichkolwiek śladów, które mogłyby powiedzieć, co stało się z matką i ojcem. Mieszkanie ograbione z cenniejszych przedmiotów. Na podłodze podeptane zdjęcia rodzinne. W piwnicy próbujemy znaleźć kryjówkę na przetrwanie dnia. Do piwnic nie mamy zaufania. Udajemy się na strych, gdzie za kominami urządzamy schronienie. W godzinach rannych spokój na ulicach Wiktorskiej i Bałuckiego. Schodzimy do mieszkań w poszukiwaniu żywności.
Znajdujemy butelki z wodą. Stają w kuchni na stole. Michalik bierze je po kolei i sprawdza ich po zawartość po zapachu. Obok na kredensie stała butelka z jakimś kwasem. Michalik pragnie się napić i przez pomyłkę napił się kwasu. Ratujemy, czym można. Pije dużo wody i wymiotuje. Jakoś doszedł o siebie. Nie może mówić i łykać. Ma uszkodzoną krtań.
Obserwujemy, co dzieje się wokół nas. Z Okęcia zaczęło strzelać działo dużego kalibru. Pocisk leciał nad nami na drugą stronę Wisły. Działo strzelało bardzo regularnie. W oddali słychać było wybuchy pocisków. Wszystko słyszymy i oglądamy z mieszkania na trzecim piętrze budynku przy ulicy Bałuckiego. Nareszcie siedzimy po tak długim okresie na krzesłach, leżymy na czymś miękkim, co ma sprężyny. Na ulicach bezludzie. Miasto robi wrażenie wymarłego. Schodzimy na dół do piwnicy celem przejścia do następnego domu. Dochodzimy do pierwszego piętra, gdy tuż przed nami ktoś wychodzi z mieszkania na parterze. W mieszkaniu tym przed powstaniem mieszkał mój kolega Zdzisław Müller. Sądząc po nazwisku można było przypuszczać, że byli to Niemcy. Jednak tak nie było. Po wojnie dowiedziałem się, że ojciec Zdzisława zginął w czasie powstania. Sam Zdzisław brał czynny udział w ruchu oporu. Przeżył więzienie i obóz. Kto mógł być w tym mieszkaniu ? Stwierdzamy, że to mieszkanie jest zamknięte. Wszystkie inne były na oścież otwarte. Zagadkowa sprawa. Nie dochodzimy prawdy.
Na ulicy słyszymy głosy. Zajeżdżają samochody ciężarowe. Niemcy przywieźli Kałmuków do ładowania na samochody wszystkiego, co w mieszkaniach miało jeszcze jakąkolwiek wartość. Co można wyrzucano przez okno na ulicę. Resztę znoszono na schodach i ładowano na samochody. Fotele, fortepiany, lampy, bieliznę, pościel, ładniejsze meble. Skrzynie, a w nich porcelana i szkło. Szczęściem, że rabunek nie objął w tym dniu domu, w którym byliśmy ukryci. W tych warunkach nie byłoby szans schowania się przed penetracją takiej licznej grupy rabusiów. Dla nas zaistniało bardzo duże zagrożenie. Nie wiedzieliśmy, czy dom, w którym byliśmy , nie będzie ponownie rabowany w dniu następnym. Postanowiliśmy z nadejściem nocy uciekać z tej niebezpiecznej dzielnicy. Doszliśmy do wniosku, że najbezpieczniejsze są ruiny wypalonych domów, w których już nikt niczego nie szuka i nie ma czego rabować. W piwnicy domu, w którym mieszkałem, zabezpieczyłem fotografie rodzinne i parę drobiazgów, które cudem ocalały.
O zmroku idziemy dalej ulicami przez park Dreszera w kierunku Służewca. Jednym marszem odbijamy daleko. W ciemnościach trudno nam rozpoznać nieznane ulice. Nie możemy odczytać nazw ulic. Owinięte kocami buty tłumią całkowicie odgłos kroków. Cisza panująca w mieście i widok mijanych ulic robi niesamowite wrażenie. Co stało się z tymi ludźmi, którzy tutaj mieszkali? Co w ogóle dzieje się w Polsce? Za granicą? Gdzie jest front? Kto zwycięża? Dochodzimy do skraju dzielnicy willowej Służewca. Dalej nie mamy odwagi iść. Przed nami pola. Otwarta przestrzeń. Ukrywamy się na strychu niewypalonej willi. Częściowy brak dachówek umożliwia nam obserwację okolicy. Świta. Gdy zrobiło się jasno, okazało się, że strych jest zbyt przejrzysty, musimy ukryć się w mieszkaniu. Organizujemy dyżury obserwacyjne. Tymiński alarmuje nas. Ulicą idzie kobieta lat około trzydziestu. Bez bagażu. Krótka narada – co robić? Jeden z nas ma wyjść naprzeciw niej i przeprowadzić wywiad. Wybór pada na mnie. Jako najmłodszy budzę najmniej podejrzeń. Gdy przechodziła koło furtki, wyszedłem na ulicę. Po zdawkowym „dzień dobry” zapytałem, w którą stronę można wyjść z Warszawy? Okazuje się, że wzdłuż granicy miasta chodzą patrole niemieckie i nikogo nie wypuszczają. Jak ona tutaj się dostała? Przekupiła strażnika i idzie do swego domu zabrać resztki uratowanego dobytku. Mogę do niej dołączyć, gdy będzie wracała. Spotkam się z nią w tym miejscu i razem wyjdziemy z Warszawy. Koszty związane z kupnem wódki jako łapówki, zwrócę jej po wyjściu z Warszawy. Okazuje się, że pieniądze nadal są ważne. W naszej pierwszej kryjówce pozostała walizka pieniędzy! Na pewno po nią nie wrócimy. Zmieniamy miejsce ukrycia o kilka domów dalej. Nie byliśmy pewni co do zamiarów naszej rozmówczyni. Istotnie, do końca dnia w umówionym miejscu nie zjawiła się. Żadnych patroli niemieckich i innych ludzi nie zauważyliśmy przez cały dzień. Podejmujemy decyzję: pod osłoną nocy przejść otwartą przestrzeń przed nami. Przecież gdzieś musimy wreszcie dojść. W willach ukrywać się nie mieliśmy zamiaru. Naszym żywiołem były spalone domu, pełne gruzu. Całe, nie spalone domy nie budziły w nas poczucia bezpieczeństwa. Jeśli jest część prawdy w tym, co mówiła napotkana kobieta, to lepiej wyjść aniżeli żyć nadal w ruinach. Zima tuż, tuż. Często padały deszcze ze śniegiem. W dalszą drogę ruszamy po północy. Bez przeszkód wyszliśmy za Służewcem za granicę Warszawy. O świcie znaleźliśmy się w szczerym polu, bez możliwości gdziekolwiek schowania się. Innego wyjścia nie było, jak tylko iść polną drogą przed siebie. Napotykamy wiejską chałupę, całkowicie wypaloną. Sterczą cztery ściany i w środku komin. To mają być ruiny, w których mamy się w trójkę ukryć? Stoimy koło ruin bezradni. Drogą jedzie na rowerze mężczyzna w cywilu. Jeden z nas zatrzymuje go. Pytamy o najbliższą drogę do jakiejś miejscowości. Jest wyraźnie wystraszony. Trzech mężczyzn podejrzanie wyglądających o tej porze dnia z takim pytaniem. Najbliższą miejscowością są Gorzkiewki. Jest to osiedle wiejskie. Idziemy polną drogą. Gdy dochodzimy do strumyka i przerzuconej kładki, z najbliżej położonego domu wychodzi Niemiec. Jest w mundurze, ale bez broni. Idziemy do tej kładki: my z jednej strony, a on z drugiej. Minęliśmy się przed kładką, którą on przeszedł wcześniej. Michalik powiedział do niego po niemiecku : „Dzień dobry”. Szczególnie nawet nam się nie przyglądał. Dochodzimy do pierwszego z brzegu domu. Wychodzącą z niego kobietę prosimy o wodę. Z min, jakie mieliśmy, domyśliła się, że nie o wodę nam chodzi. Zaprosiła nas do środka. Okazało się, że dom jest pełen osób dorosłych i dzieci. Znajdowali się w nim mieszkańcy sąsiednich domów, zajętych przez Niemców na kwatery. Właściwymi lokatorami byli poznaniacy, wysiedleni w 1939 ze swojego gospodarstwa. Ponieważ rozpoznaliśmy w nich ludzi życzliwych, przyznaliśmy się do wszystkiego, że wyszliśmy dopiero dzisiaj w nocy z Warszawy. Początkowo nie dowierzali nam. Zaopiekowali się nami serdecznie. Zorganizowali dla nas wóz konny, którym dojechaliśmy do Włoch, gdzie mieszkali teściowie Michalika. U teściów Michalik dowiedział się, że jego żona i córki żyją. Przeszły obóz przejściowy i zostały wywiezione w powiat radomszczański. W okolicach Warszawy szalały niemieckie łapanki na warszawiaków. Ukrywać się we Włochach nie było celu i szans. Trzeba uciekać dalej od Warszawy. Tutaj rozeszły się nasze drogi z Tymińskim. Żegnamy się. Zabrał swoją część aprowizacji i pieniędzy. Powiedział nam, że gdzieś pod Warszawą ma swoich krewnych. Po wojnie dowiedzieliśmy się, że istotnie szczęśliwie dotarł do rodziny. Spotkał się ze swoją matką. W parę dni później wyszedł z domu do kolegów i więcej go nie widziano. Przepadł bez wieści.
Różnymi środkami lokomocji dojechaliśmy do wsi Koconia koło Przedborza. Tam nareszcie nastąpiło spotkanie Michalika z żoną i dwiema córkami Barbarą i Elżbietą, a moimi „przyszywanymi” siostrami i matką. Michalik postanowił, że do unormowania sytuacji uchodzić będę za jego syna. Miejscowa ludność opiekowała się warszawiakami bardzo serdecznie i dzieliła się czym mogła. Rodziny dostawały po chałupach wiejskich ogrzewany kąt i skromną strawę. Początkowo mieszkaliśmy przy rodzinie Łuszczów. Gospodarz, jeden z bogatszych we wsi był człowiekiem niezwykle uczynnym. Pomagał nam w urządzeniu, jak tylko mógł. Okolica nie była bogata. Tutaj też dostaliśmy dokumenty tożsamości, wystawione przez RGO. Przetrwanie tego okresu nie było łatwe. Niemcy na tych terenach byli niezwykle agresywni. Grabili wsie ze wszystkiego. Kontyngenty żywnościowe nakładane na ludność były ogromne. Wsie były ogołocone z całego dobytku. Zagrody stały puste.
W styczniu 1945 roku nadchodziły radośniejsze nowiny. Przybliżał się front. Działa grzmiały coraz bliżej. Po oswobodzeniu tych okolic przez wojska radzieckie sytuacja uległa zmianie. Na wiadomość o wyzwoleniu Warszawy, pojechaliśmy z Michalikiem do stolicy. Zajechaliśmy pociągiem towarowym na Pragę. Po zamarzniętej Wiśle, po lodzie przeszliśmy na drugą stronę. Widok Starego Miasta był okropny. Dotarliśmy do domu, w którym się ukrywaliśmy. Wszystko czego nie zdołaliśmy wziąć ze sobą, a pozostało ukryte w gruzach, zostało doszczętnie wykradzione. Szczególnie żałowaliśmy aparatu fotograficznego, którym zrobiliśmy parę zdjęć niektórych momentów naszego życia. Uchowałem jedynie ulotkę rzucaną przez Niemców z samolotu po kapitulacji powstania, tak zwane Ultimatum dla ludności Warszawy. Jest to tym bardziej dla mnie cenna pamiątka, bo na jej odwrocie Michalik naszkicował ołówkiem moją podobiznę. Mam też jeszcze mapę wojskową Warszawy i okolic, w niektórych sytuacjach była nam bardzo pomocna. Reszta przepadła. Nawet piecyk – liliput, który umożliwił nam bezpieczne gotowanie.
Jedyne co nas pocieszało i utrzymało na duchu, to fakt, że na miejscu egzekucji paliły się świeczki i znicze. Była też umieszczona tablica. Te symbole ludzkiej pamięci uświadomiły nam, że miejsce kaźni tylu ludzi pozostało uświęcone.
Na tym kończę dzieje ukrywania się czterech mężczyzn w ruinach Warszawy.
Poznań maj 1977
kontakt: czarkowscy@onet.pl